Podróże – pod różą wiatrów

Mam problem z etymologią słowa podróżować. W końcu na ogół wędrówka nie zabiera nas tam, gdzie nam po drodze a sam przebieg trasy wiedzie raczej bezdrożami. Dlatego bliżej mi do wyimaginowanego pochodzenia podróży od tego, co odbywa się pod różą wiatrów. Róża wiatrów była niegdyś nieco baśniowym, wyidealizowanym przedstawieniem kierunków, w jakie dęły najpowszechniej wyróżniane wiatry. Przez stulecia dopracowano się pocztu wiatrów, wiejących w podstawowe strony świata. Podejrzewam, że same podmuchy, porywy wiatru wyobrażały nieuchwytny, abstrakcyjny kierunek przestrzenny, oswajały przestrzeń na potrzeby nawigacji na morzu czy lądzie. Cierń róży wiatrów wyparła ostatecznie igła kompasu. Cóż, dynamika przesunięć mas powietrza ustępuje polu magnetycznemu Ziemi pod względem przewidywalności. A jeszcze większą precyzję wnoszą sztuczne satelity, pełniące rolę zewnętrzych punktów odniesienia w triangulacji współrzędnych poszczególnych punktów przestrzennych. Ziemia porosła także niezliczonymi śladami odbytych wycieczek na mapach GPS, opisami przebiegu spacerów, topo dróg wspinaczkowych, ściśle wyznaczonymi szlakami. Czasem łatwiej trafić do celu, podążając dobrze oznakowanym szlakiem w górach niż w mieście. Gdy idę w nieznany mi teren, zabieram kompas, mapę i GPS. Kiedy jednak wkraczam do krainy marzeń, na nic zdadzą się super-czułe instrumenty. To moje marzenia, a jednak – terra incognita. Pozostaje mi róża wiatrów. Nawigacja jest tu bardziej sztuką niż umiejętnością.

Nepal: Remix

Gdyby sporządzić mapę ludzkich marzeń, Nepal rozrósłby się na niej pewnie do rozmiarów sporego kontynentu. Nepal zajmuje niewielki obszar – mniej więcej połowy Polski. Chociaż, zapewne łączna powierzchnia pofałdowań jest znacznie większa! W końcu, himalajski amfiteatr Nepalu gości największe – najwyższe sławy górskie świata. Można zdać się na najprostszą receptę i ulec magii tej najwyższej góry, lecz wówczas ma się gwarację licznego towarzystwa w podróży, czy raczej – w tych okolicznościach – spędzie. A innych wielkich gór stoi tutaj mur, chór za chórem. Słyszy się zew Himalajów, ale przecież trzeba zdecydować się na konkretną dolinę – i co, gorsza, cios w serce! – wybrać jedną górę. Spośród tylu, na których wejście pozwala kondycja fizyczna, poziom przygotowania technicznego, posiadany sprzęt, długość trwania eskapady, przeznaczone środki finansowe itp. Usłyszeć ten jeden głos. Następuje ten piękny stan wodzenia palcem po mapie w poszukiwaniu destynacji. Przedróżowanie. Kompensuje piekący ból utraty szansy na realizację tysięcy możliwych scenariuszy na rzecz tego jednego.

Mardi himal trekkingCC BY-SA 4.0

(Zdjęcie wykonał Prasanna 199651)

Panna Purna

Wreszcie – jest! Miłość od pierwszego wejrzenia. Nie ukrywam, że jestem wzrokowcem i albo uwodzi mnie sylwetka samej góry, albo uroda jej otoczenia. I pomyśleć, że twardo postanowiliśmy nie wracać do Nepalu w tym roku. Wybrać się gdzie indziej w związku ze skromnym wymiarem czasowym urlopu. Nic z tego. Pierwsza myśl – okolice Annapurny. Jeszcze nie kłanialiśmy się Pannie Purnie. Najprostsza opcja – rekomendowany przez znajomych trek do bazy pod Annapurną. Gonitwa myśli. Większość czasu spędzimy w zaroślach w głębi doliny. Może jest trasa ciut wyżej, z której widok roztaczałby się niedaleko od miejsca startu. To ważne. Himalaje są naprawdę ogromne. I występują stadnie. Pojedynczych wybitnych szczytów nie ma zatrzęsienia. Rzadko daje się dojść do podnoża gigantów, zadrzeć głowę i napawać ich ogromem. Można być o oddech od Sziszapangmy, lecz zakrywa ją pasmo górskie. Everest można podziwiać z wybranych punktów widokowych. Na szczyty trekkingowe, oprócz własnej satysfakcji, że jest się wysoko ponad Mont Blanc, wchodzi się właśnie zobaczyć ośmiotysięczniki. Potęgę Himalajów widać z odległości. Fragment muru gór, ciągnącego się po horyzont po obu stronach, jest widoczny dopiero spod Kathmandu, z perspektywy stu parudzięsięciu kilometrów. Wiemy, że akurat z bazy pod Annapurną odsłania się cała krasa jej Sanktuarium. Ale przed jej ołtarzem będziemy raptem kilka dni. Może da się wejść na balkon, chór organowy katedry Annapurny. Przepatrujemy oferty, zerkamy na mapy, oglądamy Google Earth. Jest opcja dla nas, wiedzie ramieniem Mardi Himal, grań tej góry opada na przełęcz i wspina się dalej na Macchapucchre – „rybi ogon”. Więc klamka zapada, Mardi Himal, ponad pięć i pół tysiąca metrów n.p.m. Z widokiem na Annapurnę przez większą część trasy.