Koty w sercu Himalajów

Mijają właśnie 4 lata, od kiedy zabrakło Biszkopta, mojego pierwszego kota, który musiał mnie cierpliwie uczyć koleżeństwa ponadgatunkowego i odpowiedzialności. Był bardzo dobrym nauczycielem i kotem-petardą. Biszkopt przebojem zdobywał świat, nie było takiego miejsca w mieszkaniu, którego starannie nie wyeksplorował, łącznie z kanałami wentylacyjnymi. Zaklinał istnienie, po kociemu trwając w jednej pozycji przez długie godziny, jakby się miał naistnieć na zapas, na teraz, kiedy go już nie ma. Kiedy jest, ale tylko jedną z kilku moich zwierzęcych dusz. Ale co ma kot do Himalajów? Ma, o ile się ma trzy koty i potrafi wyjechać na trzy tygodnie. Dobrze, że rodzina pomaga w opiece. Ale mimo wszystko, zostawiam kocie stado pod cudzą kuratelą pod kluczem w domu a sama spuszczam ze smyczy swą dziką naturę. Tak, znam to miejsce, byłam tam nie raz i z żalem myślałam, jak bardzo koty cierpią z powodu mojej górskiej pasji, myśl o osieroceniu ich kazała zawrócić z niektórych szlaków, temperowała górską fantazję. Myślę, że Biszkopt mi wybaczył, a nawet, że nie byłam złą kocią mamą, bywając mamą sezonową. Koty naprawdę dużo czasu spędzają po prostu będąc sobą i nie robiąc nic innego. Ja wolę medytację w ruchu. Będąc w domu, wolę być bardziej dla kotów i pozostałych domowników. 

Ale od początku

Jak to się stało, że zapalony górołaz został szczęśliwym współlokatorem kociego stada? Zaczęło się od Biszkopta właśnie, któremu potem sprawiłam kocie towarzystwo, Filemonka. Moje pierwsze dwa koty odeszły. Teraz zajmuję się kolejnymi trzema spośród moich pierwszych pięciu. Wszystkie są pierwsze. A Biszkopt? Dostałam go. Serio, po prostu dostałam rudą kulkę do rąk. I co miałam zrobić? Odnieść? Wydać dalej? Skoro już się u mnie znalazł, to musiał zostać. Nigdy bym się chyba świadomie nie zdecydowała na akt adopcji kota, poprzedzony solidnym przygotowaniem sprzętowym, edukacyjnym i emocjonalnym. W końcu, przecież mnie niekiedy nie było w domu po trzy miesiące, miałam apetyt na kolejne góry, ambicje wysokogórskie. Ale stało się. Obok gór, w moim życiu na stałe zagościły koty. Moja ludzka rodzina spisała się na medal przez te wszystkie lata opieki nad moimi kotami podczas moich licznych, choć znacznie skróconych, nieobecności. Tym bardziej, że są to psiarze a motyw koci wniosłam dopiero ja.

Pogodzić przeciwności

Powinnam pisać na blogu o górach. I właśnie to robię, opowiadając o tym, jak można regularnie jeździć w góry, sprawując opiekę nad trzema kotami. Kiedy nachodzą mnie wątpliwości czy mam moralne prawo porzucać kilka wiernych mi istot dla własnych zachcianek, dla powiewu wiatru na grani, to odpowiadam, że tak, jak najbardziej. Bez gór nie byłabym taka sama, nie byłabym osobą, jaką jestem, mam prawo do kalejdoskopu zainteresowań. Bez kotów też nie byłabym sobą, nie byłabym tym, kim jestem. To może straszne, ale nikt i nic nie ma mnie na wyłączność. Nawet ja jej nie mam. Nie potrafię być sobą bez niczyjej pomocy, samodzielnie. Potrzebuję do bycia sobą tego wszystkiego, co jest ważne, w tym gór i kotów. Po co to piszę? Aby poluzować błędne przekonanie o tym, że aktywność górska lub jakakolwiek inna musi się wykluczać z pomocą zwierzętom, polegającą na daniu im domu. Tak, ja wiem, jak to brzmi. Ja, samozwańczy nomada, kompulsywny wędrowca i eksplorer dubluje jako strażnik domowego ogniska. Dobre sobie! Ale tak, tak właśnie jest. Ja, górski wycierus, który ubsóstwia się nie myć (chusteczkuję się) przez trzy tygodnie górskiej wyprawy, mogę być domodawcą dla moich kotów. Ja, która najbardziej na świecie lubię spać pod gołym niebem a, w ostateczności, pod namiotem, potrafię z zapałem urządzać mieszkanie pod kątem kociej frajdy. Przeszkadza mi nadmiar rzeczy i lubię mieć tylko to, co mieści się na moim grzbiecie, ale w domu stoją dwa drapaki po sufit, zalegają długie tunele a rozgardiasz piłek, legowisk, kryjówek, poupychanych gdzie tylko się da a nawet tam, gdzie się nie da i mocno wystają, przytłacza. Nie do pogodzenia? A jednak. Tymczasem cały czas spotykam ludzi, którzy amputują jedną ze swoich potrzeb. Czasem ofiarą pada pociąg do gór, pragnienie eksploracji. Innym razem, częste wyjazdy i aktywność góska są pretekstem, by nie podzielić się kawałkiem swojej podłogi na nizinach ze zwierzakiem, który tkwi w schronisku. Nawet pod moją nieobecność, koty nie mają źle. Mają siebie i są pod codziennym ludzkim dozorem. Na razie nie znalazłam sposobu, by bezpośrednio przedstawić sobie oba moje światy. Póki co, to ja jestem łącznikiem między nimi. Choć nie, to nieprawda, że te dwa światy pozostają oddzielone. W góry jeżdżą ze mną te z moich kotów, których już nie można pogłaskać. Jeżdzą razem ze mną, bo są częścią mojej tożsamości. Oba, Biszkopcik i Filemonek.