Cud natury – górą góry
Twierdzenie o wyższości gór nad nizinami jest trywialne do udowodnienia: cała tajemnica tkwi w metrach nad poziomem morza:P Odmierza sią ich kilka tysięcy i voilá! Mamy cud natury, bryłę skał lewitującą wśród mgieł, granitową boję, unoszącą się na skorupie ziemi. A serio? Cud cudem, ale góry to jeden z ostatnich bastionów przyrody na powierzchni ziemi, zmienionej nie do poznania przez nasz gatunek. I nie ma w tym nic z cudu, że kotły lodowcowe lub po prostu sam mur skał, w którym wilgoć, zawarta w powietrzu, napotyka barierę, pełnią życiodajną funkcję. Dają początek rzekom. Czysta fizyka. A do tego rozbuchana chemia górskich minerałów, zasilających środowisko w miarę postępu erozji. Taki to górski postęp. Dzieło zniszczenia przez żywioły. Nie zamierzam prowadzić dalszych dywagacji mineralogiczno-hydrologiczno-dendrologicznych. Czytelników z zapałem do gromadzenia wiedzy w językach obcych, odsyłam do darmowego kursu na platformie Coursera: Mountains 101.
Homo montaniensis
Jednakże to, że postrzegamy góry jako enklawę przyrody, pozostaje raczej zjawiskiem antropologicznym. Udajemy się w góry w imię obcowania z przyrodą, lecz czynimy to tym chętniej, im bardziej dostępne stają się góry, czyli – im mniej zachowują ze swojego dzikiego charakteru. Taki anachronizm, gdy tłum ludzi na szlaku wzdycha w uniesieniu nad urokami górskiego odosobnienia. Czasem mam wrażenie, a pewnie analiza statystyk TPN by to potwierdziła, że ssakiem o najliczniejszej populacji w Tatrach jest zdecydownaie człowiek. Na szczęście, występuje sezonowo – na ogół od świtu do zmierzchu. Z jednej strony, to dobrze, że jest tylu chętnych, gdyż nie sposób poczuwać sie do ochrony czegoś, czego się nie zna, a zakładam, że większość gości Tatrzańskiego Parku Narodowego, nepalskiego Sagarmatha czy słowackiej spravy TANAP zostaje ambasadorami tych niezwykłych miejsc. Z drugiej strony, jednak, właśnie Ci odwiedzający stanowią, my – stanowimy, obciążenie dla ekosystemu.
Neo-Arka Noego
W kontekście przyrody wyżej wspomniałam fizykę i chemię. Ostało się też nieco biologii, choć na szlakach dominuje nasza własna. Faktycznie, z racji utrudnionego dostępu uchowały się w górach niedobitki dawnego bogactwa dzikiego życia. Nie wybiliśmy do cna kozic, pokazują się niedźwiedzie. Chodzą słuchy o wilkach i poszepty o rysiach. Niektóre okazy fauny i flory natura uszyła na miarę górskich zboczy i piargów i przywiązała do tego jednego, odizolowanego środowiska, z którego nie mają jak się przedostać gdzie indziej. Wyobrażacie sobie rodzime kozice, paradujące po pagókach Moraw w drodze w Alpy na gościnne występy? (Jakkolwiek, podobno kozice alpejskie schodzą poniżej linii lasu.) Chociaż i tak zdarza im się łamać karki wysoko w górach, pomimo budowy ciała, przewidzianej do pokonywania stromych ścian. Są to endemity.
Ostatni bastion dzikiej przyrody?
Innym futrzastym, liściastym, pierzastym, pokrytym łuskami czy korzennym góry tylko dały schronienie, choć przywędrowały skąd inąd, z puszczy, łąk, stepów. Pewnie porzuciły nizinne ostoje, ustępując przed człowiekiem. I teraz kojarzymy je z górskim krajobrazem, choć wywodzą się z zupełnie odmiennego ekosystemu. Części z nich z trudem udaje się przetrwać w palącym słońcu górskim i pod lodowatym oddechem wichur śnieżnych. Uchodźcy zwierzęcy i roślinni. Imigranci z zajętych ziem i przestworów. To tak jak z żubrami z Puszczy Białowieskiej. Żubry są dziedzicami stepów, nie wystarcza im pożywienia w leśnej głuszy, muszą ją porzucać, wychodząc na żer. Potrzebują bardzo dużej ilości traw. A jednak, przed człowiekiem zaszywają się w kniei. I utożsamiamy je z żywiołem puszczańskim. Są też gatunki, które przespały w górach koniec ostatniej epoki lodowcowej. W cienistych górskich załomach, przy poletkach śnieżnych, utrzymujących się przez całe lato, nie słyszą wysokiego C wzrastającej średniej temperatury otoczenia. Są to relikty, takie jak skalnica tatrzańska czy darniówka tatrzańska. Zgadnijcie, które to zwierzę, a które – roślina:) Odnośniki są podświetlone na niebiesko.
CC BY 3.0 (zdjęcie wykonał Igor Zagorodniuk)
CC BY-SA 4.0 (zdjęcie wykonał Jerzy Opioła)
Montes hominibus
Jednak, moim zdaniem, w górach tak, jak je postrzegają ludzie, prym wiedzie przyroda nieożywiona. Do niej pielgrzymują, nią się napawają. Niema skalna ściana. Głuchy wiatr. Oślepiające słońce. To właśnie nagie szczyty, niełaskawe urwiska, mordercze lodowce, bezkresy gołych skał urastają do rangi miary prawdziwej, pierwotnej przyrody. Przyrody wyzutej z życia. Przyrody, pojmowanej jako coś odmiennego od życia. Dawne kultury pewnie by to przejęło grozą. Góry wysokie, tatrzańskie granie mogły być domeną bogów, bo sterowały pogodą i wodami, tym samym warunkując życie, ale bynajmniej nie były jego kolebką. Życie było w nich wyjątkiem, nie – regułą. To była pustynia. Nieużytek dla istot żywych. I na smutną ironię zakrawa fakt, że teraz uchodzą za ostoję dzikiej przyrody, że większość osób kojarzy rezerwaty i obszary, wyznaczone właśnie na terenach górskich. Chyba jako cywilizacja mamy problem z pogodzeniem pojęcia dzikości z życiem.
Myśleć jak góra
Aby nie było niedomówień, nie ujmuję górom walorów przyrodniczych. I uważam, że stanowią dom dla wielu roślin i zwierząt. Moje domniemanie, że posłużyły jako szalupa ratunkowa dla wielu gatunków, ma na celu jedynie wskazanie cynizmu naszej własnej kultury, która, wykrwawiwszy naturę w pozostałych ekosystemach, teraz hołubi dzikie życie na terenach górskich. Symptomem tej samej choroby jest już nawet postrzeganie gór w izolacji jako ukoronowania przyrody. Stanowią osamotnione wyspy dzikości w morzu ludzkiej cywilizacji. Jakby nie były połączone tysiącem więzi z miriadami istot żywych i innych siedlisk naturalnych. Bo już nie są. Manifest, by „mysleć jak góra„, wyszedł od Aldo Leopolda, myśliwego nawróconego na ochronę środowiska, który dostrzegł powiązanie pomiędzy wytępieniem populacji wilków a dewastacją zboczy góskich przez liczne jelenie, nietrzymane w szachu przez drapieżniki. Stojąc te niecałe 2 metry wyżej niż szczyt czy grań, z poziomu naszych podniesionych głów, wydaje nam się, że jesteśmy wielcy. Pasiemy ego pięknem podwieszanych krajobrazów i karmimy się poczuciem mocy cielesnej. Wydaje się, że to straszne, gdyby zabrakło widowni dla tego misterium światła i skały, gdyby falujące na wietrze w złoto-purpurowej poświacie zachodzącego słońca kępki turzyc przedstawiały tylko wartości odżywcze dla kozic a nie – arsenał doznań estetycznych dla oczu ludzkich. Jakbyśmy mieli wyłączność na podmiotowość. Podszywamy się pod naturę, którą unicestwiamy w krajobrazie górskim. Przy ładnej pogodzie na graniach, szczytach i w dolinach – widać nas. Jesteśmy ruchomym elementem górskiego krajobrazu. A przecież naszym dokonaniem jest tylko wyjście na górę i powrót. Jesteśmy w górach tylko po drodze na dół, podczas gdy inne istoty potrafią tu żyć na stałe. O ile im nie przeszkadzać.
Ryzyko kontrolowane
Mawia się, że góra puszcza lub nie, że góry mogą być łaskawe, że zabierają śmiałków, którzy mieli czelność wydrzeć im ich sekrety. Jeździmy w góry, by wyskalować świat według właściwej miary, gdzie człowiek jest pionkiem a przyroda – rozgrywającym, jeździmy, by nabrać perspektywy. Naprawdę? Przecież tak postrzegane góry to tylko sceneria dla naszej prywatnej fabuły. Ledwie statystują w tle naszych osobistych w pełni kontrolowanych zmagań, inscenizowanych indywidualnych wysiłków. Nie idziemy w góry na śmierć i życie a jedynie – po zdrowie i ruch. Nie przeczę, że odkrycie gór w życiu osobniczym jest przełomem a praktykowanie wędrówek górskich wymaga siły woli, charakteru i wcale nie jest powszechną cnotą. Ci, którzy w nie jeżdżą, stają się ich ordędownikami w swoich kręgach, krzewią miłość do nich w swoich rodzinach, zapalają pasją otoczenie. Może to rodzice pokazali Ci pierwszy raz góry, może wychowawczyni zabrała w nie na szkolnej wycieczce. Pierwsze kroki w górach przynoszą moment – Eureka! – świat nie musi być taki uczesany, dopięty na ostatni guzik semafora na skrzyżowaniu ze światłami, z równymi klombami, wysłany asfaltem, z przyciętymi drzewami parkowymi, które straszą szczerbatymi koronami. Ale eksploracji w większości gór dokonano już dawno. Dla nas to może być wielki indywidualny wyczyn, gdy po raz pierwszy, drugi, dziesiąty, setny…wyjdziemy najpierw na Halę Gąsienicową, potem Kasprowy, Zawrat, Świnicę. Prawda jest jednak taka, że spektakl tytanicznych zmagań z grawitacją, pogodą i własnymi słabościami przebiega w warunkach wyreżyserowanych przez pracowników parku narodowego, rozliczne instytucje państwowe, towarzystwo ratownicze, na naszych zasadach, często bez przekraczania granic komfortu.
Suprastruktura turystyczna
Jest to na ogół bezpieczna symulacja pionierswa. Prekursorzy dawno tędy przeszli, armia ludzi rokrocznie dba o utrzymanie szlaków w należytym stanie. Front walki z ograniczeniami ludzkiego ciała i praw fizyki przebiega teraz w górach wysokich i dalekich. Horyzont możliwości stale się rozszerza. Człowiek zjechał na nartach z K2, wbiegł w kilka godzin na Eiger, na Everest chadzają dzieci i staruszkowie. A przede wszystkim, ktoś pokazał, że to jest możliwe. Kiedyś prawdopodobnie nie bardzo wierzono w realność fizyczną wierzchołków górskich. Myśl o ich zdobyciu była równie abstrakcyjna jak ujeżdzanie czubków chmur. A nuż padnie na mnie grom, jeśli wstąpię w zakazane rewiry przepastnych urwisk? Przyroda strząśnie mnie ze zbocza górskiego wraz z lawiną jak pies niechcianą pchłę z sierści. Długo utrzymywał się mit, że człowiek nie jest zdolny, by stanąć na Mont Blanc. Trzeba było więcej, niż krzepy fizycznej, wytrwałości i wydolności, by zapuścić się po raz pierwszy w górskie ostępy. Pierwsi zdobywcy byli jednak wiernymi wyznawcami naszej konsumpcyjnej i represyjnej cywilizacji. I wyznaczyli standard obcowania z górami, który pokutuje po dziś dzień. Zdobyć, pokonać. Na szczęście, nie da się na ścianie w domu powiesić trofeum góry. Nie da się jej wypchać i postawić w holu reprezentacyjnym. Nawet podbite, szczyty stoją nadal i zapraszają do eksploracji kolejnych chwatów.
Plenerowa siłownia z dramatyczną scenografią
Wiele osób traktuje góry jak rozbudowaną ściankę wspinaczkową, zintegrowaną z siłownią. A nawet jeśli ich percepcja obejmuje wiele innych aspektów gór, ciężko ich za to winić. Ja też wybieram góry jako moje boisko, nie jestem zwierzęciem halowym i nie lubię ćwiczyć w czterech ścianach. Potrzebuję być na zewnątrz, najlepiej – właśnie w górach. I chyba to nie jest nic zdrożnego. Jak odnaleźć utraconą więź z resztą przyrody ożywionej, jeśli nie przez własne ciało, jeśli nie czując długie podejście w łydkach. W pewnym sensie, to rzeźba terenu rzeźbi mięśnie. Z pomocą grawitacji i okoliczności pogodowych, ma się rozumieć. Przeskakując przez głazy, szusując po piargach (to nie w Tatrach, nie chcę zniszczyć tego alpejskiego cypelka w pagórzastych Karpatach), wbijając raki w zmrożony lód, gdy rozgrzeje się ciało, wrzucam kolejne biegi, narząd ruchu działa gładko, serce terkocze miarowo, wtedy czuję się w swoim ciele u siebie.
Mindless mindfulness
Wtedy się w nim rozgaszczam, czuję, że po to jest ta skomplikowana miękka maszyna ścięgien i włókien na twardym stelażu. Czuję się w ciele na swoim miejscu. Na miejscu w ruchu. I wtedy równolegle przestają przeszkadzać myśli. Same się myślą. Zaczynają płynąć swoim pierwotnym korytem, a nie sztucznym kanałem moich oczekiwań, który przyspiesza ich bieg. Miarowy ruch angażuje umysł. Dla mnie to forma medytacji. Wszystkie kanały percepcji są wysycone po brzegi. Aparat zmysłowy nie ma wolnych mocy przerobowych, jest w pełni zabodźcowany. Umysł nie musi zajmować się sam sobą, wyobrażać sobie niczego, symulować ruchu lub uruchamiać wewnętrznej panoramy górskiej z pamięci. Jest w ruchu wśród potrzaskanych krajobrazów górskich, którego każdy element może być oszacowany przez aparat wzrokowy jako niewielki w niedużej odległości lub ogromny, lecz leżący w oddali. Non-stop trzeba sondować głębię obrazu. Odszyfrowuję fraktalne wzory spękań i spiętrzeń skał. Z wyjątkiem oznakowań szlaku, sztucznych ułatwień, tablic informacyjnych, zabezpieczeń przed rozdeptaniem, ale tych jest i tak niewiele w porównaniu z usprawnieniami w terenie pozagórskim, mamy do czynienia z surowymi bodźcami. Niepodrasowanymi przez architektów przestrzeni publicznej. Ścieżka nie jest ograniczona liniami bocznymi, nie ma znaków prawoskrętu ani stopu. Samo poruszanie się w trudniejszym góskim terenie zakrawa na rozwiązywanie łamigłówki. Jak ułożyć ciało, by przywrzeć do ściany i zachować równowagę. Jak na kilka ruchów wprzód zaplanować sekwencję posunięć. Aby uruchomić szare komórki, niekoniecznie trzeba od razu porwać się na wspin. Wystarczy pokonywać trawersem rumosz. Przeskakiwanie po głazach, usypanych w przypadkowych miejscach, z ziejącymi pomiędzy nimi pustymi przestworami, w których może uwięznąć noga, wymaga nie lada koncentracji i dostarcza rozrywki również umysłowej. Ciało jest zaaferowane wędrówką, umysł jest zajęty koordynacją ruchu i uspajnianiem bodźców percepyjnych. Nie muszę być. Tylko się samoistnie dzieję. A ze mną – dzieją się góry.
Po co się męczyć
W góry kiedyś chadzano na wypas owiec, odstrzał dzikiego zwierza, poszukiwano w nich kamieni szlachetnych i wytapiano w nich rudy metali. Czasami wiodły przez nie warianty szlaków handlowych, które, jako bardziej wymagające fizyczne, mniej roiły się od bandytów. Tak ponoć było pod Jebel Toubkal w Atlasie Wysokim. Nie mogły się nadziwić górskie muflony, gdy z turni spoglądały w dół na karawany wielbłądów, brnących przed śniegi na 3500 m. n.p.m. Bądź, przeciwnie, właśnie w górskich ostępach, z dala od bitych dróg, dostępnych konno, mieli swą siedzibę zbójcy, tacy jak Janosik. Góry może i cieszyły oko, ale były nieużyteczne. Pomyśleć, żeby jeszcze ktoś miał interes w nie chodzić!
Penthouse dla bogów
W planie przestrzennym zagospodarowania świata, recyclingowano je więc, rezerwując dla bogów i innych istot efemerycznych, którym nie były potrzebne pola uprawne, zarybione rzeki ani lasy pełne zwierzyny. Jednej funkcji odmówić im jednak nie sposób. Wierzchołki górskie służyły jako punkty orientacyjne. Na ogół widniały daleko na horyzoncie, rzadko wznosiły się bezpośrednio nad głowami a na pewno nie znały śladów ludzkich stóp. Górskie formacje brały nazwy od miejscowości u ich podnóża lub właścicieli dolin. Łomnica. Sławkowski Szczyt. Hala Gąsienicowa, Staników Żleb.
Anatomia nie kłamie, żadni z nas zaklinacze gór
Fakt nieszczególnego zainteresowania osadnictwem w górach poświadcza nasza ludzka anatomia. Niewiele jest ludów, przez samą naturę przystosowanych do życia na znacznych wysokościach, czyli wykazujących zmiany genetyczne, takie jak zwiększona pojemność płuc u Indian Ameryki Południowej lub podwyższony poziom hemolobiny we krwi u Szerpów (zob. „Góry. Medycyna. Antropologia” prof. Zdzisława Jana Ryna, fragment tu). Większości naszych przodków zabrakło cierpliwości, by się przez pokolenia całe dostrajać do surowych górskich warunków, by się dać im ukształtować i wyrzeźbić. To oni chcieli trzymać w ryzach przyrodę.
Pokłon górze
My też chcemy mieć kontrolę nad przyrodą. I prawie wszędzie poza górami udało się ją…sprowadzić do poziomu. A wśród ofiar tego podboju jesteśmy my sami jako część przyrody właśnie. Bo niby czego innego? Zachowujemy się jak kosmici, którzy przylecieli na Ziemię z krótką wizytą, ale jesteśmy z Ziemi i w równej mierze, jesteśmy z ziemi. Brzmi tak samo, ale pierwsze hasło to wyraz imperializmu i konkwisty – Proszę, tak się nazywa podbite terytorium – a drugie – skromna deklaracja przynależności. Z takiego podbojowego myślenia bierze się obsesja zdobycia szczytu, pokonania trudności technicznych, zmagania się z niesprzyjającą pogodą. Traktuje się góry tak, jakby można byłoby wydrzeć im ich esencję i wzmocnić nią własne ja. Zaliczamy górę i wracamy do siebie. Jakbyśmy zabierali ze sobą łupy. Wobec siebie postępujemy równie brutalnie. Przełamujemy opór psychiczny, dławimy strach, zapanowujemy nad lękiem. Narracja, opowiadająca o relacji człowieka względem gór, jest przesiąknięta przemocą. A przecież tak wcale nie trzeba. To nie musi być tak.
Poczuć więź z ziemią bliżej nieba
Chodzi o to, bym dzięki wyjściu w góry poczuła się nie bardziej sobą, lecz bardziej częścią przyrody. Mój wysiłek nie jest ofiarą a góra nie jest moją zdobyczą. Zostawiamy na górze kawał swojego życia wewnętrznego, miesiące czy dni przygotowań, tygodnie czy godziny przemyśleń podczas wędrówki, pot, łzy, ból. I niech tam zostaną. Wracajmy lżejsi o to, nie próbujmy ze sobą taszczyć w niziny ogromu pokonanej góry. Jak wielkiego kaszalota, którego udało się zabić, ale nie ma co zrobić z truchłem, ponieważ jest zbyt wielkie i zbyt szybko się rozkłada, by na nim skorzystać. Gdy wracam myślami do moich dotychczasowych wędrówek, schodzone przeze mnie góry stały się częścią mojego świata, punktem zaczepienia dla emocji, wspomnień, etapami mojego dojrzewania jako człowieka. Czy wyszłam na szczyt, czy nie, pokłoniłam się w ten sposób przyrodzie. Góra stała się częścią mojego horyzontu doświadczeń. Ale nie za darmo. Jestem teraz za nią odpowiedzialna. Nie tylko za nią, za to, czego jest ogniwem, za cały łańcuch życia w ekosystemie. I próbuję sobie uzmysłowić, jak musiał wyglądać świat w czasach, gdy także niziny gorzały olśniewającą krasą i majestatem dzikiej przyrody, nie trzeba było ich opuszczać, by zaznać więzi z ziemią a przedarcie się na ramię górskie przez tysiące ryczących strumieni, zielone wilgotne knieje i gąszcze roślin graniczyło z niemożliwością i stanowiło wyzwanie trudniejsze niż samo wyjście na szczyt. Bo przecież tak właśnie jest. Nie tylko granica wiecznego śniegu w górach przesuwa się coraz wyżej. Także matka ziemia ucieka z gruntu pod stopami w podniebne rewiry. Wspinamy się coraz wyżej, by poczuć więź z ziemią, by doświadczyć przyrody.
