
Powrót do przeszłości
W Himalaje wybieramy się na ogół raz do roku. Radosne lądowanie na obskurnym lotnisku Tribhuvan. Potem zduszone smogiem Kathmandu, z labiryntem ciasnych gruntowych uliczek, w których pieczołowicie wycyzelowane drewniane ażury okiennic sąsiadują z przeszklonymi ścianami modnych biurowców, jakby współczesna technologia zaskoczyła średniowiecze na gorącym uczynku lenistwa i opieszałości. Cieniste dzielniczki, buchające pyłem, terkotem miniaturowych motorynek, riksz, miniaturek aut osobowych i dostawczych oraz całkiem okazałych ciężarówek, pokrytych krzykliwą męską pornografią rozlicznych bóst, szeroko otwartymi oczami Buddy, łyskającymi nagim ciałem Ganeshami, Szivami. Nepal dolinny o tej porze roku jest raczej szaro-bury w tonacji, z wyjątkiem rudych refleksów suszonych na słońcu cegieł. Kolorowy zawrót głowy wnosi pierwiastek ludzki a zwłaszcza damski – olśniewającymi soczystymi barwami sari, tunik, chust, girland nagietków, koralików. Barwy są tak intensywne, że często do świadomości nawet nie przebija się ostentacyjny wzór, który im towarzyszy. Dominuje duch pojedynczej walecznej barwy, która oblega swoje miejsce w przestrzeni publicznej. Żółcień kruszy kopie z purpurą, turkus z seledynem. Nie mieszkam tutaj, nie przemieszkałam w stolicy łącznie nawet miesiąca a czuję się tu u siebie. Można mieć widać wiele domów.

Reinkarnacja za życia
Powtarzalność sprawia, że na miejscu z zaskoczeniem, obok niekiedy bolesnych oznak odchodzenia starego świata na rzecz globalnej anonimowości w sylwetkach nowo wznoszonych budynków, odkrywam nie tylko znane zapachy, chociażby różowawych trójkątnych rożków samos, prażonych w głębokim oleju, świdrujących nozdza niemal na przestrzał, kurzawę, która wydaje się żywą chmarą drobinek, usiłujących za wszelką cenę przedostać się do płuc upatrzonych ofiar, dziką paletę żywych barw, które wydają się farbować tęczówki oczu od samego patrzenia, ale również… siebie sprzed roku, dwóch, czterech, pięciu lat. Jakbym pozostawiła na miejscu swoją wersję z dnia odjazdu, z nietkniętymi stanami emocjonalnymi, nieświadomą nadchodzących tymczasem strat, niepowodzeń, uniesień, radości. Drobne ptactwo nadziei, niewyartykułowanych przeczuć, cięższego kalibru myśli i osądy, skarmione, zrezygnowane lub okopane w swojej stałości emocje. Dawno je z siebie strząsnęłam a tu same się przypominają. Tym samym, Nepal staje się krainą wiecznych powrotów do siebie. Same góry nabierają znaczenia jako taki punkt kontrolny na drodze życia. Podobne wrażenie opada mnie, choć na mniejszą skalę, na podejściu do Moka, na Halę Gąsienicową, Ciemniaka. Byłam tam, bez żadnej przesady, setki razy. Czasem potrafię na szlaku natknąć się na niegdyś zgubiony wątek myślowy, czasem do mózgu ciśnie się melodia, która obumarła w moich zwojach lata temu, zapomniane zdanie poleca się mojej pamięci. Podobne doświadczenie staje się moim udziałem wyłącznie w Boże Narodzenie. Misternie zaklinany rytuał przywołuje duchy przeszłości i wysyła sygnały dymne w odległą przyszłość. W górach nie trzeba czekać na obroty niebios, by wkroczyć na ścieżkę rytuału. Biegnie nią każdy szlak i przecina każde bezdroże.

Koło samsary
Samsara to cykl odradzania, w którym powracamy na ziemię pod postacią różnych stworzeń żywych, w miarę zasług i przewin. Inaczej zwana jest reinkarnacją i należy do kanonu wierzeń hinduistycznych i buddyjskich. W jej kontekście, istnienie jawi się jako wyprawa dookoła świata z przystankami w kolejnych wcieleniach – chitynowych, podwodnych, podziemnych, napowietrznych, pierzastych, pokrytych łuską, sierścią itp. Nie jest jednokierunkowym wystrzałem w stronę nieba, który może zakończyć się bolesnym upadkiem w czeluście piekieł, wedle tradycji judeochceścijańskiej. Zjawisko to jeszcze pod jednym względem odbiega od chrześcijańskiego pasażu duszy do zaświatów. Nie zachodzi aż tak wyraźna dychotomia umysłu i ciała. Anemiczny nienamacalny duch nie nawiedza seryjnie i koczowniczo kolejnych cielesnych siedzib bez nadziei na osiągnięcie ostatecznej przystani, ostatecznego miejsca przeznaczenia. Tu nie chodzi o ostre cięcie nożem khukhri pomiędzy mokrą, lepką materią i destylatem istnienia, duszą. Zintegrowana żywa, obdarzona aspektem cielesnym i duchowym, istota tuła się w przestrzeni i czasie póki nie odkupi wszystkich dawnych błędów i nie dozna oświecenia. W Nepalu przykuwa właśnie to, jak wielki ładunek duchowy może zdetonować najprostsze doznanie zmysłowe, jak jędrna materialność ochoczo udziela się w służbie duchowości i jak duchowość z taktem się jej odwdzięcza. Widać wiernych w czysto duchowym uniesieniu nad złoconymi jądrami wierzchowca Sziwy, byka Nandu, wśród wydłużonych na kształt szalotek kopuł mini-kapliczek, będących jawnym i bezwstydnym symbolem fallicznym (zwanym lingamem). Zadumie nad marnością doczesności towarzyszą zapachy tłustego smażonego jadła, upajający zapach kadzideł, otępiający zaduch tysięcy kwiatów nagietków. Bliscy odchodzą niemetaforycznie. Są paleni na stosach. Spalenizna ludzkiego mięsa to woń żałoby. To nie dusza uchodzi do nieba, a jeśli już – zaciąga za sobą ciało. Cała istota musi się cieleśnie odrodzić. Truchło nie leży zapomniane na zaniedbanym cmentarzu jak nieme oskarżenie ciągłości życia. Podróżuje wraz z duszą. W oczach dziecka naszej kultury, przynajmniej mają wzajemne towarzystwo.
